Ach. Siedzę właśnie w parku, zajadam się chrupkami. Co prawda pogoda temu teoretycznie nie sprzyja, ale to nic przeszkadza. Jedno dziecko posłałam przed chwilą do szkoły, dałam mu kanapki, drugie uprzednio odprowadziłam do przedszkola. Znów zarzekało się, że wyleje kakao na panią opiekunkę. Zawsze tak mówi, na szczęście jeszcze nigdy do tego nie doszło. Chociaż – nauczyłam się już nie mówić „hop”. Mąż w pracy. Niby. Kto wie, czy znów nie zechce mnie oszukać. Dopiero, co mu wybaczyłam.
Chyba nie byłby na tyle głupi, żeby rozdrapywać ponownie jeszcze nie zagojone nawet rany. A ja w parku. Mianowicie tak przedstawia się sytuacja. Teraz trochę rozbuduję opis, gdyż jest to wszystko warte „zachodu”. Chciałabym znów iść do pracy. Ale nie – ten… ten… ten… mąż mi nie pozwala. Powtarza jak nakręcony, że moje miejsce jest w domu. Że sam zarobi na nasze życie. Tak, tak. Znam to gadanie. Ale ja jestem taka nieszczęśliwa. Chcę wrócić do pracy, tak, jak było to przed urodzeniem pierwszego z moich dzieci – 9-letniej Matyldzi.
Czułam się przynajmniej potrzebna. A teraz jest gorzej niż źle. Nie lubię siebie. Nie tylko dlatego, że nie potrafię znaleźć sobie miejsca na ziemi, ale także dlatego, że właśnie siebie… nie lubię, nie akceptuję. Na przykład teraz – zamiast spożywać zdrowe jabłuszko, rzuciłam się na super tuczące chipsy. I potem wyglądam tak, jak wyglądam. Choć podobno do grubości dużo mi brakuje. Ale ja wiem swoje.
No, więc – jak już jestem w parku, to zawsze zajmuję się tym samym – obserwowaniem i komentowaniem w myślach tudzież na papierze różnych zachowań ludzkich, jakie rozgrywają się przed moimi oczami w tym właśnie miejscu. Teraz widzę na przykład starszą panią z pieskiem. Labradorem. Takim białym, ze ślicznym futerkiem. Zawsze marzyłam o takim. Ale nie ma miejsca w naszym ciasnym gniazdku. Pani też zadbana, chociaż staruszka, jak widać. Ale mogę się mylić. Moja intuicja w sprawach przewidywania czyjegoś wieku raczej zawodzi. I nie warto na niej polegać. Sobie samej też daję dwadzieścia lat, zamiast trzydziestu pięciu. Bo po prostu chciałabym tyle mieć. Znowu zmieniam temat. No, więc. Pani puściła pieska wolno, przybiegł właśnie do mnie, obwąchuje moją stopę. Potem je mi z ręki moje chrupki. Całą rękę mam obślinioną. Nawet chusteczki nie posiadam, aby to zetrzeć. Przeżyję jednak. Gorsze rzeczy mi się w życiu już przytrafiały.
Choć bardzo nie chcę, wciąż myślę o swoim niewiernym mężu. Mój Boże, jak mógł mi to zrobić. Przecież nigdy mu niczego nie brakowało z mojej strony. Byłam (i jestem!) naprawdę cudowną żoną. Nie robię awantur, nie kłócę się o głupoty, nie wytykam błędów, nie wybucham płaczem na środku drogi, gdy coś mi się nie podoba. Co więcej – zawsze ma obiadek podstawiony pod nos, codziennie rano świeżo uprasowaną koszulę, i za każdym razem buziaka oraz jakieś miłe słowo na pożegnanie. A może właśnie za dużo tej swobody? Może, gdybym była zaborcza i zazdrosna, to byłby znak, że mi na nim dużo bardziej zależy? Nie wiem, naprawdę nie wiem. Wiem jedno – nie rozwiodę się z nim. Dla dobra dzieci. Ale najgorsze jest to, że nie widzę w nim nawet jakiejkolwiek skruchy po tym, co zrobił. Owszem, przepraszał, nazwał siebie x razy idiotą, dupkiem – ale co mi po tym, jak nic się w sumie nie zmieniło? Nasze stosunki są nadal tak samo chłodne, zupełnie jakbyśmy się nie znali od dwudziestu lat, tylko od paru dni. Boleję nad tym, chcę coś z tym zrobić, ale co?
A teraz naprzeciwko mnie siedzi parka. Ale nie chłopak z dziewczyną. Raczej bym powiedziała – „ojciec z córeczką”. Ona mu siedzi na kolanach i widać, że nie ma nawet 20 lat. A on? Dziany 40-parolatek, to młódki na niego lecą od razu. Pewnie zdradza w tym momencie. A biedna żonka siedzi w domu z obiadkiem i dzwoni do niego na komórkę i pyta z dziką czułością, kiedy wróci, bo nie wie, na którą podgrzać jedzenie, aby te odpowiednio dopasowało się do kubków smakowych jegomościa, aby broń Boże nie było przypadkiem za zimne, a tym bardziej za gorące. Beznadziejny facet. Widzę, że plącze się w zeznaniach. Pokazał swojej nowej kobietce, że nie ma nic mówić. No, tak, boi się. Mój też tak robił, gdy rzekomo dłużej musiał zostać w pracy. Gadał bez sensu, nie potrafił sklecić podstawowego zdania. Od razu czułam, że coś się święci. Złego – oczywiście.
Czas ucieka. Już druga trzydzieści. Trzeba wracać do domu, zrobić obiad, popsikać perfumem i ruszać do przedszkola po Romusia. Niegrzecznego Romusia. Nieusłuchanego. Widać, że nie po mnie. I oczywiście – znów obracać się w dalszym ciągu w swoim beznadziejnym, szarym świecie.
(Ciąg dalszy nastąpi…)
Marta Akuszewska