Ile można przeżyć, jeśli jest się stale tak samo na dnie? Tam, skąd nie ma wyjścia i nie można upaść niżej? Trudno wyrzec.
Jedno jednak jest pewne, iż podnosząc się z upadku – można się jedynie z ów dna stale odbijać i podnosić coraz wyżej, o co tak ściśle od wielu lat zabiegam. By to zrobić, muszę wpierw odzyskać coś tak przecież istotnego, mianowicie siebie samą.
Tożsamość ma wydaje się być oczywista, jednak zapytana o to w środku nocy – głowiłabym się kolejne godziny, jaką dać jednoznaczną odpowiedź. Imię, nazwisko, miejsce zamieszkania, wiek, płeć, rodzina – wszystko to, co widnieje w dowodzie, to nie wszystko. Liczy się przecież osobowość, a tej już zwyczajnie nie posiadam.
A bynajmniej nie własną, tylko przybłąkaną znikąd, która zastąpiła dawną roześmianą, cudowną, szczęśliwą kobietę, zmieniając ją w bryłę lodu, zimna i smutku. Do tego stopnia, że nie spełnia się nawet jako matka, nie mówiąc o jej roli jako żony.
Czyż godzi się opuścić wszystko, co się posiada bez słowa wyjaśnienia, wyjechać daleko i zacząć życie od nowa? Czy zawsze egoizm jest tak samo zły? Czyż nie można go czasem usprawiedliwić? Nawet wtedy, gdy od samolubnej decyzji zależy zdrowie psychiczne jednej osoby? Zdaję sobie sprawę, że moje dzieci prędzej czy później przyzwyczają się do braku matki, niż do tego, iż miałaby ona przy nich trwać jako ich największy wróg, nienormalny człowiek, o postradanych zmysłach.
Tylko nikt nie może ofiarować mi gwarancji, że nie pozostaną same? Czy ich ojciec będzie potrafił się należycie nimi zająć, gdy pewnego dnia mnie zabraknie? Nie chcę ich krzywdzić swoją obecnością, ale nie wybaczę sobie, jeśli pozostaną zupełnie opuszczone przy wszystkich. Chyba jednak lepsze to, niż wieczne przywiązanie do niespełna rozumu rodzicielki, której tak naprawdę nie ma, bo fizycznie istnieje jako ta sama kobieta, natomiast w środku stała się kimś zupełnie innym, i to dawno temu.
Wątpliwości targają mną i nie pozwalają normalnie żyć. Nie potrafię podnieść się z tak straszliwego upadku. Nikt nie umie mi pomóc. Nikt nawet nie widzi, że pomoc jest mi potrzebna. Sama wołać o nią nie umiem. Boję się przyznać do porażki. Przecież nie jestem sobą, więc nikt mnie tak naprawdę nie zna.
Przyjaciele są, a raz ich nie ma – co to zmienia, jeśli i tak pozostaję wciąż równie samotna, opuszczona w swym prywatnym cierpieniu? Nie chcę tak żyć. Chciałabym móc bez skrupułów wszelkich porzucić każdą najmniejszą rzecz, która mnie tutaj trzyma. Ale dzieci nie mogę. Zbyt wiele dla mnie znaczą. Tylko one sprawiają, że mam się po co rano budzić.
Marta Akuszewska